Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostatni z Siekierzyńskich.djvu/92

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Falkowicz głową kiwnął i głębiej jeszcze cofnął się w ciemny kąt kramu swego, jakby mówił: — Dajcie mi pokój.
— To jak wola, nie napieram się — mówił stary — boć nie chwaląc się, tabaka, jakiej drugiej w Lublinie niema; żydzi farbują krwią, mieszają popiół, szczecinę, szkło i Bóg wie co, a moja czysta! ale jak nie, to nie. Mam i tak odbyt wielki, ledwie nastarczę; prosiłbym tylko pana kupca powiedzieć mnie, kto tu mieszka w tej kamienicy na górze, gdzie drzwi zamknięte, naprzeciw nieboszczyka?
Na to pytanie zmieszał się Falkowicz, spuścił głowę i z pod chusty grubym przez nos głosem odpowiedział niecierpliwie:
— Ja... ja!
— A! bardzo przepraszam, proszęż dać pieprzu za trzy grosze.
Na to żądanie, poparte rozwiązaniem węzełka, z którego Maciej dostał trojaka i położył na stole, zawahał się Falkowicz może dlatego, że go zęby bolały, a żądanie było maleńkie, ale wkrótce jakby się namyślił, obwiązawszy się chustą, chwycił szufladę pieprzu, nasypał go na papier, odważył, zawinął i oddał Maciejowi, wpuszczając monetę do innej szuflady. Tego dopełniwszy, stęknął, siadł, podparł się, jakby mówił: — Idź-że waszeć sobie. — Macieja wszakże niełatwo było się pozbyć; — i nim do kieszeni stosownej wpuścił kupiony pieprz, zaczął rozmowę znowu.
— A to widzę nowy sklep, bo ja tu mieszkam w Lublinie od lat trocha, a jeszcze go nie widziałem...