Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przyłóż chustkę do nosa, powiem żeś zachorował.
— Mów co chcesz.
Gdy się to dzieje a Alfred jeszcze się waha co począć, hrabia niecierpliwie chodzi po salonie; radby wyjrzeć, a nie chce się kompromitować pospiechem, nawet przeciw synowcowi, tupa, zżyma się i siada znów do gazety.
W tem drzwi się otwarły, Alfred wszedł; z otwartemi rękami poskoczył ku niemu stryj, udając więcej jeszcze czułości, niżeli jej było w istocie w sercu.
— Kochany Alfred!
— Stryj kochany!
Rzucił okiem na drzwi — nikogo więcej.
— Co to jest? — pomyślał. — Nikogo? — Gdzież tamten?
Tamten leżał mu kamieniem na sercu, a spytać o niego, przynajmniej w pierwszej chwili, nie wypadało. Przywitanie czułe, serdeczne, zawarło się przypomnieniem wzajemnem Misi i Alfreda. Oboje z jedną myślą zmierzali się wzrokiem.
— To on!
— To ona!
Oboje znaleźli się takiemi, jakiemi widzieć spodziewali.
— Dobrześ nam kuzynku kazał na się czekać, od tak dawna obiecywałeś! I nie przyjechać wprost tutaj ale do Skały! Nie bardzo ci widać spieszno było do nas.
Alfred uśmiechem grzeczności podziękował.
— Darujecie mi, droga, znużenie. Cóżby to było, żebym tu przyjechał chorować? Byłem prawie chory po podróży.
— Właśnie do nas należało jechać — przerwała Misia. Kto cię tam mógł pilnować w tej ciężkiej chorobie? — dodała żartując, ale nie bez myśli dowiedzenia się także, co zrobił Alfred z towarzyszem podróży.
— Misia a parfaitement raison — dorzucił ojciec — trzeba było wprost jechać, mam ci to szczerze za złe.
Vous étes bien bon — szepnął Alfred, ale co się