Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.
IV.

Był wieczór; w salonie, którego drzwi otworem stały na ganek, siedział nie umiejąc pokryć niespokojności swojej hrabia, Misia i pani des Roches, jak zawsze smutna i milcząca. Co chwila zrywał się gospodarz domu, przysłuchiwał i znowu siadał przekonawszy że nikt nie przybywa; a im dłużej tak czekał, tem srożej się niecierpliwił.
Misia czytała niby, a przynajmniej trzymała książkę w ręku, pani des Roches robiła jakąś robotę. Nie myślano nawet o rozmowie, bo żywiołu do niej brakło. Niekiedy tylko wykrzyknik wyrywający się hrabiemu, przerywał ciszę długą.
Zmierzchało coraz, a hrabia wstawał i przechadzał się.
Zadzwonił wreszcie, wszedł kamerdyner.
— Herbata! — zawołał.
— Nie będziemy czekać? — odezwała się Misia.
— Albożeśmy nie dość jeszcze czekali? — odparł hrabia nieukontentowany. Pan Alfred widać żartował sobie ze mnie, oznajmując swoje przybycie.
To mówiąc usiadł i spuścił głowę nad feljeton gazety. Turkot dał się słyszeć w dziedzińcu. Hrabia porwał się.
— Jadą! — rzekł mimowolnie; a Misia z podziwieniem dosłyszała to wyrażenie dowodzące, że ojciec i Eustachego rachował, bo nie powiedział jedzie, ale jadą.
Wkrótce jednak, jakby się opamiętał, hrabia dodał powtarzając: przecież jedzie.
— Jadą — zawołała Misia, rzucając książkę, masz papa słuszność, jadą.
— Jedzie — rzekł ojciec z przyciskiem. Spodziewam się sam Alfred.