Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Ostap Bondarczuk.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

miały. Teraz postrzegł, że ci tylko, których siłą umysłu swego podbić potrafi, służyć mu mają, że to tylko go czeka, co dla siebie wypracuje, że tem będzie, czem się sam własną pracą stanie.
Jednakże przekonania swego, które smutnie do duszy jego zajrzało, nigdy Alfred całkowicie nie objawił — wstydził się go. Ludźmi jesteśmy, często lepszymi w sercu, niż się powierzchownie zdajemy. Starego przekonania pozbyć się trudno, trudniej jeszcze przyznać otwarcie, żeśmy się zmienili. Jeden Eustachy, towarzysz nieodstępny Alfreda, wiedział, co się w sercu jego działo.
Ciągle z sobą, powierzali sobie wszystkie swe najtajemniejsze myśli. Ich przyjaźń miała tę rzadko w innych trafiającą się siłę, którą dają jedne w gruncie przekonania, a różnie przecie na pozór objawione, dla różności charakterów.
Dwie strony jednej myśli, dopełniły się w nich wzajemnie i całość stanowiły. Może sam los stawiąc ich na dwu przeciwnych szczeblach klasyfikacji towarzyskiej, przyczynił się do tego, modyfikując stanowiskiem różnem, pojęcie w gruncie jedno.
Przyjaźń ich była rzadkim związkiem nie obawiającym się przeszłości, a przechodzące chmurki, kończyły się zawsze prędką i pożądaną dla obu zgodą.
Alfred zimnej grzeczności dla innych, dla współtowarzyszy był poufałym bratem. Eustachy w tym związku całą nadzieję przyszłości lepszej budował; napastowany nieustannie myślą o powrocie do kraju i stosunkach swych z otoczyć go mającym światem, uciekał się do tej przyjaźni, jak do jedynego w przyszłości ratunku.
Nazajutrz po przywiedzionej rozmowie, koczyk Alfreda stał na jednej z ulic Kolońskiego przedmieścia, przed mieszkaniem dwóch naszych znajomych, zaprzężony pocztowemi końmi; pocztyljon flegmatycznie przechodził się około powozu, oczekując na podróżnych.
W chwili wyjazdu Eustachy ukląkł i łzy potoczyły