Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Uchodzili do niéj zbiegowie nieszczęśliwi, szukając przytułku, ufając, że go tu znajdą, rachując nawet czasem na protekcyą z góry!!!
Napływało mnóztwo rozbitków i przez jakiś czas się trzymało. Zdawało się im, że tu, niezbyt od kraju oddaleni, znajdą przytułek serdeczny i gościnnie wyciągnięte dłonie.
Na zawód, jakiego doznali tłumnie się cisnący, patrzyliśmy oczyma własnemi. Odwracano się od nich wyraziście. Urzędnicy obchodzili się szorstko i niechętnie. W górnych warstwach, u dworu, Polacy nigdy nie byli widziani sympatycznie, a obawa skompromitowania politycznego wobec wielkich mocarstw, odejmowała resztę miłosierdzia chrześciańskiego dla bezdomnych. Chciano się ich pozbyć co najrychléj, i z tém się nie ukrywano. Nie było téż tu co robić, bo przeludniony kraj nie potrzebował tego, co mu ręce nasze, do pracy nie bardzo nawykłe, przyniéść mogły.
Od dawna Saksonia była rządzona z policyjną czujnością i rygorem. Ludzie bez legitymacyi podlegać musieli tém większemu i ostrzejszemu nadzorowi.
Król Jan nie był bezlitosnym, ale stał się bojaźliwym, wystrzegał się nawet okazać współczucie. Zresztą Polacy mieli na sobie to piętno już wyciśnięte od losu, że wszyscy szli żywiołem ruchu, a tu cienia nawet jego się lękano... Saksonia, mała i słaba, ratowała się tém, że gotowa była zawsze wydawać „burzycieli,“ ktokolwiek ich od niéj zażądał.
Tym razem nikt się nie dopominał, i dlatego tylko nie pozbywano się Polaków gwałtowniéj, ale utrudniano im życie, a policya czyniła, co tylko zdołała, aby się pozbywać nieproszonych gości.
Najlżejszy protest starczył, aby wydalić za