Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noce bezsenne.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Na każdéj prawie sprzedaży i kupnie ofiary i straty, oprócz jednego domu przy ulicy Pilnickiéj właśnie, czego się najmocniéj obawiałem. Ciągła ironia losu...
Bóg, który dotąd tą łódką pogruchotaną kierował, zapędzi ją wiatrami do przystani lub na skały... Dziéj się wola Jego... Koniec, bądź co bądź, blizki...
W ciągu tych nieustannych przenosin, co epizodów smutnych i zabawnych (ale nie dla mnie!), jaka plątanina myśli i projektów, i walka nieustająca z twardym losem! Ilu dobrych ludzi straconych, których śmierć porwała w chwili, gdy byli najpotrzebniejsi, najdrożsi! Ile złudzeń straconych, ile przekonań zachwianych!
Po nad wszystkiém góruje wyszczerzające zęby szyderstwo. Każdy zwrót i zmiana zwiastuje mi jakieś polepszenie, wyzwolenie. Obiecuje świetnie... a kończy okrutnym zawodem...
Tak już w ostatnich latach dwudziestu nawykłem do tego, że prawie obojętnie patrzę na ruiny; a pozorne powodzenie, zamiast mnie cieszyć, nabawia strachem. Gdy się zbiera na pogodę, burza blizko...
Patrząc zdala, możnaby z tych faktów wnosić, że w człowieku, tak nieustannie rzucanym, miotającym się, coś musi tkwić nadającego mu ruch gorączkowy. Tymczasem przeciwnie, niéma może w świecie natury, któraby prędzéj wrastała w każdy kąt, nabierała nałogu do bytu, w jakim się znajduje.
Ale — składa się tak zawsze mimowolnie, iż gdy książki są już na półkach rozmieszczone, a pokoiki pompejańską farbą pomalowane, gdy się obrazki porozwieszały, a pracownia uboga urządziła, ogródek obsadzać począł, glicyry i klematysy nareszcie przyjęły i kwitnąć obiecują, — fora... precz — potrzeba się wynosić!