Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/59

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przykazania, tak mu i tchu nie stało, i wywalił się martwy jak kłoda.
Bogusław z coraz bardziéj wytężoną uwagą i zdumieniem większém słuchał.
— Cóż się z nim stało? — przerwał.
— Pan Jakób kazali go zanieść do ogrodowéj chaty i tam my go położyli — jak martwego, ani drgnął...
Potem pan Jakób, obiecawszy nam po dwa złote i po półkwaterku, cośma się dobrze sprawili, wziął ta i wypchnął nas precz, za drzwi. I więcéj ja nie wiem...
Opowiadanie to zrobiło wrażenie dziwne na gospodarzu: zdumiony był, przelękły, ciekawy — tajemnica kazała się czegoś złego domyślać.
Cóż się stało z tym schwytanym i przyduszonym złodziejem? Czyby go miano gdzieś po cichu zagrzebać?
Ciekawość była podrażniona, obawa rozbudzona, miłość własna wreszcie oburzała się na to, że on tu przecie był panem i gospodarzem, a o wypadku tak ważnym nie dano mu znać, i rozporządzono się samowolnie bez jego wiedzy.
— Natychmiast mi szukać i sprowadzić Jakóba! — zawołał. — Rozstąp się ziemio, ażeby mi tu zaraz był. Biegaj ty, Martyn, posłać chłopców... a żywo.