Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/50

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

błędnym dokoła, nie rozumiejąc jeszcze, co się z nim stało. Wtem z jednéj strony postrzegł łaszczące mu się stare psisko, z drugiéj zapłakanego Jakóba.
Sługa ostrożnie skrępowane ręce dobywał z pod niego i sznury z nich precz odrzucał.
Karol spróbował się podnieść, lecz głowa i piersi opadły bezsilnie na podłogę.
Przyszedł mu w pomoc Jakób, jeszcze się słowa nie odezwawszy.
Ani on, ani sługa, na tę chwilę tak dziwnie ich znowu łączącą z sobą, nie znaleźli wyrazu. Oba wzdychali, Jakób jęczał. Silnemi rękami objął ramiona leżącego i, jak dziecko, przytuliwszy go do piersi, podniósł, wprost niosąc na łóżko swoje.
Karol zaledwie mógł się zeprzeć na słabych nogach.
Ponieważ światło, o tak późnéj porze w jego okienkach gorejące, mogło jakiego ciekawego stróża nocnego zwabić ku nim — stary pobiegł, odzieżą z kąta wyciągniętą, pozasłaniał je.
Kląkł potem przy łóżku, rękę Karola wziął i do ust przyłożył.
— Paneńku ty mój, gołąbku! sokole... począł mruczeć — jeszcze cię oczy moje oglądają!
A! a! i Bóg wszechmogący zrządził, że ja, jam