Przejdź do zawartości

Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Noc majowa.djvu/37

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Po długiém wahaniu się, na natrętne błagania oddała rękę uszczęśliwionemu Bogusławowi.
Jakób się na to oburzał, a choć wymówek czynić nie śmiał — w duszy przebaczyć jéj nie mógł.
Od téj chwili od dworu się prawie usunął, stał się dzikim i milczącym.
On — w duszy swéj, pomimo urzędowego oznajmienia o śmierci Karola, nie wierzył w nią. Z tym uporem jaki daje wielka miłość — podobny był do tych ludzi co nie przypuszczali, aby Napoleon mógł umrzeć, ciągle spodziewając się jego powrotu. Wyglądał jakiegoś cudownego zjawienia się swojego zmartwychwstałego Karola.
Gdy mu się starano dowieść, iż napróżno łudził się nadzieją, odpowiadał zacięcie:
— Nieprawda! nie zabili go! żyje! żyje!!
W rozmowach nawet z Klarcią wymykały mu się dwuznaczne wyrazy, nadzieje dziwaczne, które przez usta dziecięcia powtarzane, dochodziły do matki i niepokoiły ją.
Stary Jakób, teraz już co najmniéj siedmdziesiątkilkoletni (sam on, jak wielu wieśniaków, wieku swojego nie znał) pomimo lat był olbrzymiéj siły i wytrwałości.
Niekiedy duch w nim słabł, naówczas niedo-