Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Niebieskie migdały.djvu/750

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie jest... i do sceny wielkiéj wcale się nie przydała...
Zdzisław był widocznie po śniadaniu, widział to kapitan z twarzy, ruchów, głosu i humoru. Upadek tego człowieka, którego kochał, ściskał mu serce. Nie chciał, aby dłużéj przy panu Hilarym występował, szepnął mu numer swojego mieszkania, a nie będąc pewien, czy go nie zapomni, szybko dopisał na bilecie, ktory mu wcisnął do kieszeni...
— Zatém do jutra — rano...
— Tak — niezawodnie! — odparł artysta, podając rękę i wymykając się co prędzéj...
W przyległym pokoju z wnijściem jego znowu się hałas rozpoczął... kapitan padł na siedzenie, jak przybity...
— Cóż to za jeden? kto? co? — począł dopytywać pan Hilary.
Kapitan ręką tylko poruszał, nie chcąc nic odpowiadać, i w smutném usposobieniu zasiadł do śniadania.
— Kochany Hilary — rzekł razem zwracając się do syna jego i siostrzana — proszę was o tém spotkaniu ani słowa... ani słowa...
Nie dobrze rozumiejąc dla czego miało ono być tajemnicą, posłuszni kuzynkowie zwrócili się całkiem do śniadania. Kapitan milczący nie dał się wcale rozweselić. Chwilami sam do siebie pomrukiwał:
— Niepojęta rzecz!