Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Nad modrym Dunajem.djvu/16

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

począł mówić dalej z wyraźnem zadowolnieniem, iż mu wolno było długie przerwać milczenie.
— Osobliwsze sprawy boże — rzekł z uśmiechem dobroduszności pełnym. Ja! Wielki Hetman Koronny, pan z panów, niegdyś pierwszy dygnitarz w naszej Rzeczypospolitej, dziś skazany na odegrywanie roli podrzędnej jakiegoś zamożnego szlachcica i ukrywający się pod imieniem pana Modesta Słomińskiego — nie uwłaczam ja urodzonym Słomińskim, jak i innej szlachcie naszej, z której łona i my wyszliśmy gradatim do buław i krzesła, ale co Koniecpolski, to przecie nie Słomiński...
Rozśmiał się, potarł czoło, poprawił czapkę, córce dał znak, aby była spokojną i mówił dalej:
— A waćpan dobrodziej — (rzekł cicho), czy należysz do wskrzeszonych, czy do żyjących po raz pierwszy?
Odpowiedź była nader trudną, zatrzymał się z nią młodzieniec chwilę, a żwawy starzec już ciągnął dalej:
— Jest to rzecz powszechnie wiadoma, choć się o tem nie mówi publicznie, że są dwa ludzi rodzaje — zmartwychwstańce, którzy przychodzą z tamtego świata, na nowo ciało przyoblekając, aby kierować młodymi — i ci, co się raz pierwszy rodzą. Właśnie to pomięszanie dwóch rodzajów, ludzkość wiedzie bezpieczniej, aby nie pobłądziła.
Jakże? czy asindziej czujesz w sobie starego jakiego nieboszczyka, rediviva? hę? co?
Rżewski zebrał się nareszcie na odpowiedź bardzo prostą:
— Nie, nie czuję, panie hetmanie.
— A! tsyt! Hetmanem mnie na głos nazywać nie wolno! O tem, najgłębsze milczenie — mogłoby to całkiem missyę moją sparaliżować. Mundus vult decipi. Tymczasem przypuszczaj asindziej, że masz przed sobą prostego szlachcica... choć, choć ja wielkiego ducha w sobie noszę...