Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Chlebodawca Filipa był jednym z tych skromnych profesyonistów, który na ludek rachował — i na liczbę.
Roboty więc tu, choć niewytwornej było dużo i nieustanna. Cisnęły się kucharki z koszykami w ręku w towarzystwie wojskowych.
Filip biegał spocony, zajęty, nie mając czasu słowa przemówić — i, mimo najlepszej chęci, Jordana na godzinę wieczorną odprawił.
Trzeba było czekać na nią.
Klesz znalazł się w maleńkiej uliczce, przy której mieściła się pracownia, o godzinie w której zwykle wychodził, wziął go pod rękę i wyprowadził na sąsiednią Bürgerwiese.
Opowiedział mu ranną przygodę, której Żyrmuński wysłuchał krzywiąc się.
— Nie wiem co to w tym razie ma oznaczać — rzekł — ale zwykle tłómaczy się to tem, że albo cudzoziemiec jest podejrzany pod względem politycznym, lub nie dowierzają kieszeni jego i obawiają się niewypłatności.
— Ale my, zdaje mi się — zawołał Jordan — żadnych długów nie mamy. Pieniędzy jest niewiele, lecz Floryan się ich spodziewa co chwila.
— Zatem, pierwsze! — odparł Filip.
— Prawdą a Bogiem, mój kochany — rzekł śmiejąc się Jordan — mój poczciwy Florek i pod tym względem czysty jest. Być może, iż go ogadano, że było jakieś podejrzenie niesłuszne, lecz