Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/550

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

mi obłożona spoczywała Natalia, a mąż jej chodził krokami wielkiemi, zamyślony — stały jakieś lekarstwa na stoliku, i — cisza była jak przy chorych.
Małżeństwo nie mówiło do siebie. Pan Kosucki chodził i wzdychał albo raczej sapał. Pani stękała. Nie patrzyli na siebie. Ona w sufit miała wlepione oczy, on w podłogę.
Milczenie trwało długo, przeciągnęło się do mroku. Służąca weszła zapytać czy pani czego nie potrzebuje i odprawioną została skinieniem.
— Nie, ja tego nie przeżyję! — odezwała się w końcu kobieta.
P. Zygmunt stanął.
— Czego? co? głupiego gadania? — zawołał. — Albo to na nas jednych potwarze ciskają.
— Słuchaj, Zygmuncie — podnosząc się z kanapy gwałtownie poczęła kobieta. — Uderz się w piersi, to nie jest potwarz... nie! Tyś go zgubił! Pan Bóg nam na dzieciach nie będzie szczęścił, wydarty mu majątek marnie przepadnie.
Kosucki uśmiechnął się ironicznie.
— Co to za gadanie babskie! — zawołał. — Stracił majątek, zaplątał, odłużył, nas przy dziale pokrzydził. Wzięliśmy co nam należało, a że truteń się zwalał — co my, co ja temu winienem.
Jeszcze śmierć tej suchotnicy na nas zwalają. Hodowaliśmy ją, wychowywali... chciałem wydać za mąż...