Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/528

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Małdrzyka, pozdrowiwszy go, bardzo śmiało rozpoczęła z nim rozmowę.
Małdrzyk z początku zarumienił się, pobladł, wzrok o pomoc błagający rzucił na Klesza — naostatek mało wyraźnemi słowy coś odpowiadać zaczął.
Krótkie jego i poplątane wyrazy nie zraziły widać panny Pelagii, która ciągle aż do dorożki przeprowadzała ich współczuciem swem.
Tu przeszła na stronę Klesza, i odciągnęła go na bok.
— Proszę pana, dla nieszczęśliwego tułacza, osamotnionego, mamy wszyscy obowiązki... Gdybym im, jemu mogła czem służyć... gdybyście byli łaskawi do mnie... Ja tu mam znajomych, stosunki rozległe... Proszę, bardzo proszę. Oto mój adres — na plantacyach, na dole.
I ciszej szepnęła:
— Przyprowadź go pan kiedy wieczorem... Rozerwie się... ratować go potrzeba.
Rozstali się nareszcie.
Klesz spostrzegł, że czego przyjaźń jego i najczulsze starania nie zdołały sprawić — jedno wejrzenie kobiece... dokonało. Małdrzyk był jakby ze snu długiego przebudzony.
— Dała ci adres? — rzekł wsiadając do dorożki. — Trzeba podziękować — tyle współczucia — osoba nieznajoma.
Nie sprzeciwiał się Jordan, a choć nowa zna-