Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pokoików, które zajmowali i czystość jaką w nich utrzymywano — wadziła mu. Musiał się mieć na baczności, aby cygar nie rzucać na dywany, i chodzić pluć do... miseczki stojącej w kącie.
Widok ulicy i kręcących się po niej przechodniów, aż do najostateczniejszego proletaryusza, starannie i czysto poodziewanych, nie podobał mu się także. Przeczuwał, że będzie się musiał ubierać. To go nudziło.
— No, chwała Bogu! — zawołał Floryan wchodząc — mamy nareszcie mieszkanie przy ulicy... Ale jakże się uliczka zowie? Chrystusowa? Nie może być... coś podobnego. Nie odpowiada ono wymaganiom moim, jest trochę ciasne, pięć pokoi.
— Bój się Boga! a toż na co?
— Jakto na co? ażebym się nie dusił i miał gdzie przyjąć ludzi. Bez towarzystwa żyć mi niepodobna, a ziomków, jak słyszę, jest mnóstwo. Pięć pokoików nie pokoi. Jeden dla mnie, drugi dla ciebie, jadalny, salonik, garderoba. Komisyoner hotelowy obiecał mi kucharkę przyzwoitą. Pawełek też potrzebuje ciupki dla siebie.
Jordan słuchał i wzdychał.
Trzeba się ograniczyć o ile możności — odezwał się wreszcie. — Bądź co bądź, Bóg wie jak długo to potrwa, a nim ci z kraju nadeślą.
— Proszęż cię! pieniądze będą na zawołanie, Kosucki mi to przyrzekł uroczyście, a tymczasem