Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/488

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tłumoki były popakowane dawno, Monia ciągle wyglądała oknem, Floryan nie odchodził od niego. Niepokój rosnął. Żeby był choć dał znać co go opóźniło.
Stara Szląska cicho szeptała po francuzku. Dobra nowina kiedy nowin nie ma.
Siadano do stołu, gdy Micio wszedł do pokoju.
Małdrzyk jak w tęczę patrzył na niego, serce mu biło.
— Zrobiłeś co? — spytał.
— O ile zrobić się dało — rzek Lada dobywając paczkę pruskich papierków i kładąc ją na stole przed Małdrzykiem, który rękami drżącemi liczyć je zaczął i nie mógł przeliczyć, bo mu się w zamglonych oczach ćmiło.
Musiałem ustąpić, strata była nieuchronna — dodał Lada — ale i tak szczęście jeszcze iż od dzierżawy wolni jesteśmy. Gemba nie chciał się zgodzić na przekaz innemu, bo w kontrakcie punktu o odstępstwie nie było. Lecz — rzecz skończona.
Floryan po raz trzeci obliczając papierki, postrzegł dopiero, że strata niemal piątą część wyłożonych pieniędzy wynosiła. Spodziewał się znaczniejszej, odetchnął. Rękę Miciowi wyciągnął, Monia mu wzrokiem podziękowała.
Teraz mogli jechać, ale Lada miał jeszcze znajomych, których pożegnać potrzebował, a na to ledwie czas do wieczora starczył. Uradzono