Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/479

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Słowo pani daję, że jeszczem się z właściwym naczelnikiem nie widział, nie wiem dobrze...
— Wiesz pan! — odrzekła stanowczo Monia. — Bardzo dobrze iż pan ojca nie chcesz przestraszać nadaremnie, czy przedwcześnie, za to mu jestem wdzięczna, ale ja, pan mnie nie znasz, ja jestem nieustraszoną, bo się zawsze najgorszego spodziewam. A więc, śmiało...
Micio zbliżył się i szepnął pocichu:
— Chcą nas ztąd wypędzić, jest rozkaz wyjazdu w ciągu dwóch dni.
Dziewczę bez drgnięcia, bez jawnego wzruszenia. odpowiedziało spokojnie:
— Czegoś podobnego spodziewałam się.
— Ale ja to przerobię! To być nie może! — zawołał Micio z zapałem — niebo i ziemię poruszę.
— Nadaremnie — rzekło dziewczę spokojnie. Myślmy zawczasu co począć? Dzierżawa, koszta, wszystkie zachody i nadzieje stracone! Mój Boże! I dokądże się obrócimy?
— W najgorszym razie, chociaż ja nie przypuszczam tej ostateczności, zostaje gościnniejsza Galicya.
Monia mu nic już nie odpowiadając ze spuszczoną główką, z ustami chusteczką zatulonemi, bo kaszel ją napadł nagle, uciekła do Lasockiej.
Tu, mimo całego swojego męztwa, padła na krzesło, kaszel wybuchnął gwałtowny, a chustka niepostrzeżenie krwią się zafarbowała. Monia