Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/472

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wymawiając wyraz ten uśmiechnął się gorzko i ramionami poruszył.
Micio milczał zasępiony.
— Strach jakie to brudne i brzydkie — bąkał zadumany Florek — no, ale możnaby oczyścić, naprawić.
Na suficie, pomiędzy tarcicami pobielonemi a opadłemi z pobiały, widać było plamy od deszczu, który przez dach się aż tu dostawał. Micio je pokazał.
Strasznem to było, lecz Floryan zwolna godził się z tą nędzą, która go z zabójczej bezczynności i nudy wyrwać miała. Znękany, chciał szukać ratunku w rozpaczliwem, chociażby ręcznem zatrudnieniu, mimo nogi, która go bolała jeszcze i na którą nakuliwał.
Parobek oprowadzający, właśnie na tę samą co on utykający nogę, kulawizną swą pobudzał go do smutnego śmiechu.
— Doskonaleśmy się z nim dobrali do pary.
Poszli na pola, perzem zarosłe, zajałowiałe w części, źle uprawne przez ostatniego dzierżawcę, który się z rozpaczy zapijał — i tu nic pocieszającego nie znaleźli; lecz w głowie Florka tkwiła owa culture maraichère, spodziewał się z tej roli najpyszniejszych warzywnych ogrodów i z morga bajecznych dochodów.
Lada, któremu ten kawałek ziemi smutnie jego pierwotne przypominał dziedzictwo, chodził