Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/470

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tę, oznajmił o niej p. Floryanowi, zerwał się ucieszony tem, znudzony siedzeniem w Bazarze Małdrzyk, natychmiast jechać, oglądać i targu dobijać. Pilno mu było uciekać z tego Poznania.
Moni dla ojca osmutniałego, przybitego, równie było pożądanem znaleść kąt jakiś — zgodziłaby się była na wszystko. Najęto dorożkę miejską, puszczając się gościńcem ku Srodzie. Micio niewiele sobie z tego obiecywał, milczał. P. Floryan mówił ciągle przez drogę, snując najosobliwsze plany gospodarstwa, którem się miał sam zajmować. Chciał zaprowadzić jak w okolicach Paryża — culture maraichère, która w bliskości miasta, miała ogromne przynosić dochody. Ziemia wprawdzie nie była tak nadzwyczaj żyzną, jak powiadano, ale czego pracą i nawozami dokazać nie można... Wyobraźnia Małdrzyka na niewidzianem już stawiła — złote góry. Wierzył w to że zająwszy się gorliwie, cudów dokaże i nauczy zacofanych co się daje zrobić, gdy kto chce i umie. Ogromny ten zapał, któremu Lada nie potakiwał, ale mu się nie sprzeciwiał, zwolna widokiem pól, zabudowań tego co pomijali po drodze, a co się dosyć nędznie przedstawiało — ostygać zaczął.
Gdy nareszcie, po wielu pytaniach i objaśnieniach przez przechodniów, trafili do młynarskiej owej sadyby — Floryan zobaczywszy ją pobladł i zamilkł zupełnie. Serce mu się ścisnęło.