Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/451

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

dział tylko osoby, z któremi miał interesa, że wogóle w Poznaniu nikogo prawie nie było, że rozpatrzenie się potrzebowało czasu. Zakończył tem, że wszystko dobrze będzie. Nawzajem Floryan opowiedział mu smutnie o swem widzeniu się ze Słomińskim i o tem co od niego słyszał.
Ale — według Micia — wcale co innego był Słomiński a on, i — nie umiano się wziąść do rzeczy.
Monia słuchała ale więcej jeszcze badała twarz Micia, która wcale co innego mówiła niż usta. Była przekonaną, że źle sprawa stać musiała. Wierzyła w gorliwość Micia, sądziła że niedarmo cały dzień spędził za domem — i źle sobie wróżyła.
Małdrzyk też półgębkiem coś przebąknął o niewielkiej nadziei.
Lada przerwał mu zuchwale:
— Proszę siedzieć spokojnie, odpoczywać, i dać mi czas, a wszystko się zrobi. Słomińskiego i jemu podobnych słuchać nietrzeba.
Na tem się dnia tego skończyło. Rodzina Małdrzyków pozostała w Bazarze na owym zapowiedzianym odpoczynku, a Micio od rana puścił się znowu między ludzi.
Miał teraz więcej jedno zadanie — żeby się odegrać, bo nie mógł sobie darować, że grosz tak potrzebny, w chwili, gdy zaciągnął pewne obowiązki względem rodziny, którą się opiekował — tak lekkomyślnie stracił.