Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/447

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

żadnego Małdrzyka w życiu. Aż tu jednego białego poranku, odbieram list, że impan Małdrzyk, bliski mój krewny — tak, tak — bliski krewny, na bruku paryzkim z córką, pomocy potrzebuje, żebym zaraz, w imię patryotyzmu!... dał co najmniej jaki folwark, aby znowu miał co tracić. Nie zabawne to? jak Boga kocham!
I p. Ksawery śmiać się począł aż zakrztusił. Lada słuchając zbladł, zadrżał, języka w ustach zapomniał — osłupiał. Potrzeba było aby tu w progu takie go nielitościwe powitało szyderstwo. Już mu się chciało ostro odciąć i stanąć w obronie ojca Moni, gdy p. Ksawery, widząc że powieść jego hrabiego nie zabawiła, a drugiemu słuchaczowi była jakby niezrozumiałą, przerwał ją wołając na służącego o — piwo.
— Mówcie sobie acaństwo co chcecie, a ja, nad te wszystkie wasze fałszowane kwasy francuzkie, poczciwe grodziskie piwo wolę. Jak Boga kocham.
Nie mogąc się ująć za Małdrzyka, Micio ujął się choć za wina, dowodząc że z Francyi wprost sprowadzane były jak łza czyste i zdrowe.
— Ale! ale! — wykrztusił p. Ksawery sącząc piwo. — Pijże je zdrów sam, mości panie.
Dokończywszy kufla, gość, który zwykł był po obiedzie zawsze drzemać dla konkokcyi, wstał i milcząc towarzystwo pożegnał.
Micio sam pozostał z hrabią.