Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/439

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ni, na którym stało: Stanisław Słomiński — i kazał go zanieść Małdrzykowi. Sam czekał z rozjaśnioną twarzą.
P. Floryan rzuciwszy okiem na bilet, żywo zawołał:.
— Prosić! prosić! — I wstał o kiju z krzesełka w chwili gdy już Słomiński wchodził i od progu witał:
— Mój Boże! Florek! Co za szczęście! Jakim sposobem...
Byli to dawni przyjaciele i sąsiedzi; lecz Słomińskiego od lat wielu stracił z oczów Małdrzyk. Wiedział tylko że musiał przytułku szukać zagranicą.
— Co ty tu robisz?
— A ty? — odezwali się razem.
— Ja musiałem kraj opuścić — rzekł Małdrzyk — ogadano mnie niewinnie. Kosuccy ze wszystkiego odarli. Tułaczem jestem, a w dodatku — patrz, kaleką! Ja, dziecko moje jedyne...
— Boże mój! Co ja słyszę! — zawołał Słomiński siadając. — A ja, zobaczywszy cię, sądziłem, że gdzie do wód jedziesz.
— Cóż ty tu robisz? — spytał Małdrzyk.
— A! przywlokłem się, szukać chleba, zajęcia — rzekł cicho i smutnie Słomiński.
— I cóż?
— Nie mam go! — ruszył ramionami. — Na łasce tych poczciwych państwa Sewerynostwa,