Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/438

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

twarze zdradzały typ polski, głośno rozmawiali tylko po niemiecku lub po francuzku.
To co Floryan widział w ulicy, było w istocie uosobieniem procesu, jakiemu kraj podlegał. Mieszczanin i chłopek zostawali nim nietknięci, reszta fermentowała już przetwarzając się na jakiś produkt bezimienny, bezbarwny, przechodni.
— Ulica bo nic nie dowodzi — mówił sobie Małdrzyk, nieco boleśnie widokiem jej dotknięty. Lepsza część społeczności jest na wsi, miasta zawsze naprzód cudzoziemczeją. Urząd, wojsko, nadaje im ten charakter.
Wychylony, zapatrzony p. Floryan, nie uważał że przeciwną stroną idący trotuarem mężczyzna niemłody, skromnie ubrany, stanął[1] zaczął się mu pilnie przyglądać — zawahał, głową pokiwał i ostrożnie przybliżać zaczął, jak gdyby oczom nie wierzył i chciał sprawdzić to co widział.
Człowiek był twarzy bladej, wymokłej, chudy, żółty, w kapeluszu zużytym, czysto ale ubogo odziany, z pozoru zdający się należeć do klas cywilizowanych, lecz zbiedzony i jakby podupadły.
Małdrzyk go nie zobaczył — dumał.
Przechodzień wszedł w bramę Bazaru i odźwiernego odszukawszy o coś dopytywać zaczął. Pokazano mu zapisanych w księdze gości. Pan Małdrzyk z córką i p. Lasocką z Paryża.

Nazwisko to przeczytawszy, uradował się nieznajomy, dobył biletu, ręcznie pisanego z kiesze-

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; po słowie stanął brak przecinka lub spójnika i.