Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/374

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

schronić się pod twoją opiekę. Wszystko jest możliwe. Kosuccy...
— Milcz — przerwał Floryan.
— Pomyśl co innego — począł po małym przestanku Jordan. Wyobraź sobie familię żony, która niechybnie zjawi się na wesele i po weselu. Wpadniesz w towarzystwo, w którem ci niepodobna będzie wyżyć.
Florek się uśmiechnął.
— Miałożby być gorsze od masztalerzy cyrkowych? — wtrącił.
— Nie wiem — rzekł Klesz — w cyrku czyniła ci je znośnem pewna ogłada.
— Na dziś dajmy temu pokój, Jordku — wyciągając doń rękę odezwał się głosem znużonym Małdrzyk. — Pomówimy o tem obszerniej jeszcze.
— Dobrze, dobrze — uspokajając szepnął Klesz — ale daj mi słowo, proszę, błagam cię, nie wiąż się niedwołalnie, dopóki — dopóki nie rozważysz dobrze, jakie to wrażenie na twem dziecku uczynić może.
— Monia od bardzo a bardzo dawna nie pisała do mnie — odezwał się Małdrzyk — jestem w obawie o nią.
Jordanowi zdawało się, że wiadomości o listach będących w jego ręku zatajać nie potrzebował — dodał więc:
— Listy są, ale doktór nie dozwolił ci ich oddawać.