Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/336

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Perron poczęła pytać co to było — czego żądano.
Portyer wiedzący o poufałych stosunkach polaka z panią domu, zadarł głowę do góry, złożył rękę w trąbkę i na cały głos zawołał:
— Nieszczęście. Przywożą p. Floryana ranionego!
Krzyk się dał słyszeć na schodach, i stoczyła się raczej niż zbiegła, blada, z załamanemi rękami p. Perron.
Otwierano wrota. W hoteliku na raz ruszyło się, zawrzało, zakipiało, wszystka służba wybiegła na schody, na korytarze, niektórzy aż w podwórko. Obawiano się czy pożaru nie ma w domu.
Tymczasem fiakr powoli wsuwał się w rozwarte wrota. Stała już zszedłszy aż na bruk pani Perron, aby co prędzej zobaczyć co się stało.
Człowiek, który fiakrowi towarzyszył, zwolna, ostrożnie, otworzył drzwiczki. Pani Adela wsunęła się cała do wnętrza.
— Na Boga, co się stało? panie Floryanie.
Słaby głos zachrypły odpowiedział po chwili.
— Nic, nic, przypadek, noga złamana, nie wiem, lecz ruszyć się nie mogę. Po doktora poślijcie. Sam na górę nie mogę.
Przy świetle latarki podanej zobaczyła gospodyni bardzo bladą twarz Floryana, który wyciągnięty był w fiakrze i z boleści usta zakąsywał.
Niezbyt nerwowa kobieta, o mało nie omdlała — straciła przytomność. Stan ten szczęściem