Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/335

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

go zasiąść obiadu, gdy właśnie w chwili podania pot au feu, tego dnia reprezentowanego przez wonną zupę kapuścianą, fiakr noga za nogą jadący, zatrzymał się przed bramą. Człowiek wydobył się z niego, i niezmiernie gwałtownie i natarczywie dzwonić zaczął. Odźwierny, mąż nie młody już, w chwilach wolnych od obowiązku coś nakształt krawca — oburzył się niesłychanie na sposób dzwonienia, i — choć człowiek cywilizowany a zwykle dość wyszukanych dobierający frazesów w rozmowie — odezwał się z gniewem:
Animal! va!
Tymczasem dzwonienie nie ustawało, był to karylion niewytłómaczony. Portyerowi zdawało się że otwierając furtkę spełnił swój obowiązek, — a widząc że mimo to dzwonek nawołuje, wybiegł z gębą przekleństw pełną.
Chciał już je wylać na stojącego przed sobą jegomości, gdy ten zawołał rozkazująco:
— Wrota otworzyć, fiakr zajechać musi. Wiozę chorego rannego, nie wysiądzie sam z fiakra, trzeba go nieść na schody.
Portyer się uląkł.
— Chorego? rannego? Któż to jest?
— Wasz lokator, tu się wieść kazał. Hotel Marsylski, przecież się nie mylę. Polak jest. Co u licha. Jęczy tam leżąc — prędzej.
Miano otwierać wrota, gdy hałasem ściągnięta ze schodów, na których poręczy się spierała, p.