Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/333

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wili, zamykał się z niemi, obojętniał dla wszystkich, wpadał w jakąś melancholię, zdawał się sobie czynić wyrzuty.
W końcu tego drugiego roku, raz po odebraniu pakietu od Moni — w pierwszej chwili napisał do Jordana „Wiesz co, wyrzucam sobie żem to dziecko wydał na łup sieroctwu, a — kto wie — może obejściu się nielistościwemu, żem ją porzucił.
Czego się ona może tam spodziewać u Kosuckich? Waham się, boję się ją wyciągnąć z kraju — bo sam nie mam zapewnionej egzystencyi, bo gdziebym ją tu mógł umieścić — ale... nieraz myślałem już — zawołać — niech przyjedzie!“.
Jordan nierychło na to odpowiedział. I on nie był pewny czy godziło się skazywać ją na tułactwo. „Czekaj — napisał potem do przyjaciela. — Jestto krok śmiały, ani ci go śmiem radzić ani odradzać. Trzebaby mieć dar wieszczy aby odgadnąć — co lepiej?“.


Pora była jesienna, wiatr z deszczem smagał szyby okien, niebo wieczorne okrywały chmury potargane, czarne, przesuwające się po jaśniejszem zielonawo-żółtem tle zachodu. W ulicach ludzie biegli z pośpiechem osłonięci parasolami, unikając rynien, z których woda strumieniami się lała i wypełniała rynsztoki. Gdzieniedzie fiakr