Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/327

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wszystkich wspólnych uroczystościach w Montmorençy i Paryżu, być zawsze przytomnym.
A że od nikogo nic nie potrzebował, nikogo o nic nie prosił, owszem chętnie do wszystkich małych składek należał, biedniejszym potroszę pomagał, nie miano mu nic do wyrzucenia.
Mówiono o nim poruszając ramionami — Małdrzykowi się nieźle dzieje, przysyłają mu pieniądze z domu, umie się rządzić. Porządny człowiek.
Bliżej nikt go nie znał i nie dochodził co tam w głębi tkwiło.
Zamiast zestarzeć, p. Floryan zdawał się odmładzać. Twarz wprawdzie bledsza może była, mniej świeża, ale pełniejsza, on sam utył nieco, nabrał ciała i siły. Jazda konna i ruch widocznie mu służyły. Dawniej już mówił wybornie po francuzku, bo komuż z lepiej wychowanych polaków język ten jest obcym? — teraz wprawił się tak że zdawał się łatwiej wyrażać po francuzku niż po polsku, a akcent i właściwości języka paryzkiego bruku przyswoił sobie całkowicie. Trudno go było na bulwarach odróżnić od rodowitych dzieci Lutecyi. Znał wszystkie znakomitości Paryża, przynajmniej z widzenia, począwszy od małego Thiersa i Plonplon’a, aż do Theresy.
Kwiaciarka Jockey Clubu uśmiechając się przypinała mu bukiecik co dnia.
Ktoby był jednak badał tę fizyognomię tężejącą i coraz odźwierciedlającą duszę, byłby może