Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/311

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Zmuszony opowiadam im dzieje mojego próżnowania i encyklopedycznych polowań na niepoścignioną zwierzynę — prawdy. Mamy zaczynają mi się dziwić i szanować — awansują mnie na korektora, a raczej rewizora korekt w dziełach uczonych.
Myślisz że koniec na tem?
Gdzie zaś! Gdy się bieda na człowieka lać zacznie, to jak z cebra, a czasem gdy mu się wiedzie — to też (czas jakiś) — fortuna sypie ziarna złota, aby mu odebrać rozum.
Była potrzeba pilna zredagowania kompilacyi pewnej, do której trochę rupieci i łachmanów starych użyć należało. Kazano mi spróbować ażali tego nie wyłatam.
Wyłatałem im to... śmiejąc się — bez smaku do rzeczy — ale z zuchwałą erudycyą i szalonym pathosem. Dla francuzów zprosta pisać nie można, pieprzyć, solić, podlewać trzeba musztardą. Dogodziłem smakowi. Zapłacono mi moją elukubracyę jakby istotnie coś była warta — i — słowo ci daję — zaczynam tu być sławnym człowiekiem. Nazywają mnie — le savant polonais. Że jednak każdy medal ma odwrotną stronę — a znajdują że łaciny i teologii na prostego włóczęgę w tobołach mam zawiele, posądzać mnie zaczęto że jestem wywloką i że bodaj kędyś nie byłem benedyktynem a sukienkę rzuciwszy, jak oni mówią, w pokrzywy — poszedłem w świat grzeszyć.