Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/303

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— A kiedy doktór Gałęzowski kazał.
— Dawaj już, dawaj — rzekł kasztelan. — Doktór Gałęzowski powaga wielka, dzieci i starców dobroczyńca. Słuchać go potrzeba.
Skrzywił się i splunął wypijając proszek — a tuż i kapitan Arnold zjawił się z powrotem.
Z twarzy Floryana mógł poznać że dobre, pocieszające wiadomości otrzymał, bo był Małdrzyk przez całe życie jak przezroczyste naczynie, w którem płyn i jego barwę natychmiast się postrzega, skoro jest nalaną.
Nie mówili już więcej o osobistych sprawach. Kasztelan, który lubił nowych ludzi, i odgadywał ich łatwo, opowiadał o sobie i zapytywał Małdrzyka o niego. Widać było z toku rozmowy, że starzec coraz go lepiej poznawał i bystrzej odsłaniał strony jeszcze zakryte jego charakteru.
Wstali wreszcie się żegnać. Staruszek długo zatrzymał w swej dłoni rękę Floryana, i patrzał mu pilnie w oczy, badając osłabłym swym wzrokiem fizyognomię.
— Ponieważ — rzekł przy pożegnaniu — zbliżyły nas i zapoznały okoliczności, nie zapominajże acindziej o mnie. Proszę bardzo. Prawda że tu się ze mną zabawić trudno, że smutno może patrzeć na niedomagającego i stękającego starca — ale to miłosierny uczynek, przyjść do niego