Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/299

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i pod rękę wprowadził z trudnością stąpającego starca, który się na lasce opierał.
Pomimo wieku podeszłego był to piękny jeszcze mężczyzna. Srebrny, lśniący, długi włos spadał mu na ramiona, wysokie, obnażone, gładkie czoło, nadawały twarzy coś monumentalnego, jak kopuła nad świątynią. Z pod siwych dużych brwi patrzało oczów dwoje niebieskich, łagodnych razem i rozumnych. Rysy twarzy nieco starte latami, regularne były jeszcze i wyraziste. Usta osobliwie miały wyraz dobroci pomięszanej z odrobiną ironii jakiejś. Marszczki i fałdy, jakby poszanować chciały piękne to oblicze, układały się w klasyczne zarysy, czyniąc z niego niby marmurowe popiersie przypominające Senekę.
Twarz, mimo cierpienia, które ją czasem w drżenie wprawiało, spokojną była i niezachmurzoną. Trzymał się a raczej usiłował stać prosto, gdyż chód zmuszał go pochylać na piersi głowę. Ubrany czysto, ale ubogo, w szarym surducie długim, z chustką białą grubo zawiązaną na szyi — podobnym był ze stroju i postawy do portretów XVIII wieku.
Służący usadowił go w fotelu. Kasztelan syknął trochę, odrzucił laskę, nogi wyciągnął, i rękę podnosząc — odezwał się:
— Witam panów moich! Darujecie — niedowidzę. Któryż kapitan Arnold?