Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/281

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Kilku z cyrkowych jeźdźców, świadkami będąc tego, szydersko się uśmiechali i ramionami poruszali. Dwóch z nich koń zrzucił.
Byli pewni, że zarozumiały polak jak piłka się stoczy z wierzchowca, który chrapał i niecierpliwił się groźno.
Na znak dany przez dyrektora przyniesiono siodło, a Florek stanął naprzód przed koniem, patrząc mu uparcie w oczy — mówić coś zaczął do niego — głaskać, pomimo rzucania się i znowu oko w oko — z natężoną siłą wejrzenia długo patrzał. Wierzchowiec dał się osiodłać. Wszyscy w cichości i z ciekawością ironiczną spoglądali na zuchwałego polaka, który jakby się tajemniczym jakimś językiem rozmówił z koniem — widocznie złagodzonym znacznie, ujął cugle, dotknął strzemienia i — siedział na nim. Koń spiął się raz, zdawało się że wszystkie siły wytężył aby jeźdźca zrzucić ze siebie, prychnął dziarsko i w susach powolnych począł obiegać arenę. P. Floryan siedział jak przylepiony do konia, ze swobodą, z rycerskim wzdziękiem wcale różnym od tego jaki daje sztuką wyuoczona jazda szkolna.
Dyrektor niezmiernie zdumiony, bił brawo, lecz nadewszystko zachwycona była miss Jenny.
Dwaj cyrkowi jeźdźcy patrzyli posobie skonfundowani.
Małdrzyk objechał wkoło raz i drugi, ściągnął, cugle, zwolnił kroku, stanął i zeskoczył zręcznie