Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

począł pułkownik, ze stołu chwytajac różne kawałki wzorów, mówić o swych wynalazkach.
— Ja sobie od gęby odejmuję ażeby to przyprowadzić do skutku, ostatni grosz w to pakuję, a wreszcie taki koniec będzie, że ktoś to podpatrzy i odkradnie.
Podglądają mnie, szpiegują mechanicy. Chcą mi wyperswadować potem, że ja prawideł mechaniki i matematyki nie znam. Furda! kto ma geniusz ten je odgaduje. Oni umieją wszystko a nic nie mogą. Kastraty bezsilne.
Unosił się pułkownik, wino popijał, o machinie do tarcia fornierów z zapałem prawił — a w końcu, Jordana zatrzymując przy sobie, gości swych pożegnał. Nie było chwili do stracenia.
— Trzeba spieszyć — wołał — bo ktoś mój wynalazek zwietrzy, i nim ja patent wezmę, odkradnie mi go.
Dosyć bystry znawca ludzi, Klesz, już w ciągu rozmowy, mocno się zachwiał w wierze, co do genialnych wynalazków — lecz pozostał z pułkownikiem.
Małdrzyk, na którego on mało zwracał uwagi, powrócił do domu sam. Zdawało mu się, że postanowiwszy poprawę i rozstanie się z p. Perron, u której w istocie, od niejakiego czasu bywał zaczęsto — powinien był przynajmniej pójść ją — pożegnać.
Zaszedł więc po drodze do hoteliku Marsyl-