Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/227

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Tak odprawiony niemal grubiańsko biedny Jordan, nie odezwał się już, zawinął kołdrą — zgaszono światło. Oba spać nie mogli i słyszeli jak się niespokojnie rzucali w łóżkach.
Dla Klesza, któremu się z przyjacielem tak nie wiodło, rozmowa ta była — wypadkiem. Obawiał się aby obrażony nie zerwał z nim zupełnie, a nawet z oczów nie zniknął.
Nazajutrz Florek, jakby naumyślnie zaspał na dzień długo, a że Klesz zwykle rano wstawał, ubrał się i wyszedł nim Małdrzyk się obudził.
Niespokojny bardzo Jordan pociągnął do swej tajemniczej roboty. Próbował on już kilku, — posyłał artykuły bezimienne do dzienników. Jeden z nich wydrukował nawet próbkę, za którą zapłacił dziesięć franków, to jest po dwadzieścia pięć centów za wiersz, ale — następnych elukubracyj od biedaka nie przyjmowano. Przypadek zapoznał go z polskim zecerem, od bardzo dawna pracującym w Paryżu, który już nawet trochę był języka zapomniał, ale miłość dla kraju i swoich zachował. Ten mu ułatwił naukę zecerstwa, nad którą męczył się teraz Jordan. Lecz do niej, oprócz wielkiej biegłości w palcach, potrzeba było spokojnego umysłu, któryby od roboty nie odwodził, a Klesz cały bywał zatopiony w myślach — i roztargniony. Oprócz tego nienawykły do długiego stania na nogach, czuł jak mu one brzękły. Miał jednak nadzieję że i palce wprawi,