Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

więcej dla zabawy, niż do chodzenia przydatny — dopełniały obrazka.
Mimo swych lat, wyglądał przechadzający się elegancko, i rękawiczki, choć prane — leżały na trochę dużych rękach jak ulane. Dbał widocznie o to.
Pociąg trochę się był opóźnił z powodu jakiegoś złamania osi dostrzeżonego w Verviers, a oczekujący nań bił szpicrutą po nogach i pocichu mruczał, bo go to niecierpliwiło.
Heure militaire! — nie powinni byli dać na siebie czekać. Gderał.
Niecierpliwy ten pan, był to kapitan Arnold Zanosz, rozbitek z 1831, — już lat kilkadziesiąt przebywający nad brzegami Sekwany. Był on niedalekim krewnym Jordana, który do wujaszka, bo z nim dawno korespondował, napisał o informacye i na przybycie do Paryża, jako opiekuna i przewodnika go sobie zamówił.
Owe listy rekomendacyjne, o których Klesz mówił, dla dodania odwagi przyjacielowi — w istocie ograniczały się do... znajomości i pokrewieństwa z kapitanem Arnoldem.
Lecz Jordanowi zdawało się, że taki człowiek, kilkodziesięcioletnim pobytem na paryzkim bruku we wszystkie tajemnice jego wżyty, który nigdy od rodziny i od nikogo nic nie potrzebował i dumnie zawsze powtarzał, że człowiek sam sobie starczyć powinien — stał za listy rekomen-