Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

wą spuszczoną, ciągnącego opieszałym krokiem do domu. W jednej chwili Klesz był przy nim.
Namiętnie rzucił mu się Floryan na szyję, wołając:
— Mój zbawca!
Jordan wzruszony, gdyż twarz przyjaciela wynędzniała i zmieniona, niemal zbrzydła i coś ze szlachetnego swego wyrazu straciwszy — bolesne na nim uczyniła wrażenie — wziąwszy go za rękę wiódł na górę. Po drodze nie śmiał pytać — Klesz milczał.
Do drzwi przyszedłszy — Floryan, który je chciał otworzyć, zdziwił się znajdując odemknięte. Po zapaleniu gdy się obejrzał — krzyknął.
Mieszkanie było ograbione, wszystko co w niem jakąś wartość mieć mogło zabrano z niego. Złodziej pootwierał i wyprzątnął komody, miał czas odbić szkatułkę.
Małdrzyk ręce załamał, Jordan stał przybity. Zadzwoniono na sługę, posłano po policyę, zamęt stał się w domu. Wybiegła Federowa, wyszedł prowizor.
Z badania okazało się, że nie kto inny, tylko ów sługa, który przychodził rankami, i miano go za domownika p. Floryana, wszystko powynosił.
Sługa widziała go objuczonego odzieżą, ale była pewną, że mu ją zabrać polecono. Trocha pieniędzy pozostawiona w szkatułce, padła też ofiarą!