Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

o szczebel niżej stawił zapominającego się człowieka. Znudzony — zabawiał się rozpaczliwie, nie licząc jak drogo to opłacał.
Filip tak go już począł unikać, iż Małdrzyka to uderzyło. Jednego dnia powlókł się wieczorem do niego, o godzinie w której zwykle pracownię opuszczał. Fotograf, który właśnie mył ręce gdy przybył, przywitał go stłumionem, cichem, niechętnem: Dobry wieczór.
— Bardzośmy się dawno nie widzieli — odezwał się Floryan. — Cóż to jest? czy się gniewasz na mnie?
— Trochę.
— Za co?
— Nie za siebie — odparł Filip. — Dobierasz sobie towarzystwo, które się zbliżyć do ciebie nie dozwala.
— Jakie towarzystwo? — odparł Małdrzyk.
Filip trochę pomilczał.
— Chcesz chyba dyplomatyczną rozpocząć karyerę — rzekł szydersko — bo widuję cię często z pewną osóbką, która znaną jest dobrze jako przyjaciołka niewybrednego dyplomaty obcego, akredytowanego przy dworze saskim?
Małdrzyk zadumał się.
— Nie wiem nic o tem — począł obojętnie. — Nudzę się, co dziwnego że dystrakcyi szukam.
— Mój drogi — żwawo zawołał Filip — trafia-