Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

ryana była niemal rozrzutną. Zapraszała go na kawę, przysposabiała mu wieczerzę, umiała doskonale przyprawiać sałatę z kartofli ze śledziem, robiła poncz wieczorem, którego lampeczkę wypijała z przyjemością.
Gawędka z nią była nienużącą i niewyczerpaną. Czytywała codzień Nachrichten i Anzeiger’a, wiedziała cokolwiek się działo w mieście i okolicy, skandaliczne historyki zakulisowe, podzamkowe, ministeryalae i t. p. i niemi bawiła gościa.
Nikt lepiej nad nią nie znał stosunków dworskich, gdyż wuja miała przy królewskich stajniach, jakiś kuzyn był pisarczykiem przy Beuście.
Miała też wielki przymiot, do którego p. Floryan przywiązywał cenę, humor zawsze wesoły, śmiech gotowy wybuchnąć, pogodę niczem niezachmurzoną na czole. Gdy chciała pochlebić i przymilić się, nic to ją nie kosztowało, a przychodziło tak naturalnie, że było doskonałym surrogatem sentymentu.
P. Floryan coraz więcej ją lubił, przywiązywał się i znajdował w niej nawet przymioty, których nie miała, rozum nadzwyczajny w kobiecie, serce niesłychane u niemki.
Nowy to był epizod w tem nieszczęśliwem życiu wygnańca, który, jak inne, nie mógł przejść bez następstw i skutków; nowy upadek, który