Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/134

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Nadzwyczaj łaskawy, wielki pan podał rękę p. Floryanowi.
— Ale cóż bo pana Floryana nigdzie widzieć nie można. Ponieważ złapałem, słowo honoru — do mnie na herbatę i wiseczka. Wiesz co, ten Myśliński, licho wie co go upiekło, i wyrwał się, znikł. Posądzam go, że pojechał grać w ruletę do Wisbadenu lub Homburga. Nie przyznaje się do tego, ale ma żyłkę.
Nabab rozśmiał się głupowato.
— I wiecznie przegrywa! — dodał.
Małdrzyk się wahał jeszcze, przyjąć czy nie zaproszenie, gdy Nabab ujął go pod rękę i niemal gwałtem do powozu swego wsadził.
Tej uprzejmości ze strony wielkiego pana przyczyną było że — się nudził. I on, tak jak Floryan we własnem towarzystwie nie smakował. Potrzebował mieć dwór, rezydentów, przyjacioł domu, naprzód że się to ładnie wydawało, powtóre iż sam sobie zostawiony — nie wiedział co zrobić z sobą.
Oprócz palenia fajki, grania we wszystkie gry możliwe i — paplania, Nabab do niczego nie był zdatnym. Lubił stół dobry i kobiety także, ale te ostatnie zaczynały mu się wydawać coraz mniej powabnemi. Starzał.
— To dziwna rzecz — mawiał naiwnie. — Za moich czasów młodszych, co to pięknych było... nawet prostych chłopianek, a teraz co spojrzysz — brzydota lub coś tak pospolitego!