Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

od niego kilkudziesięciu talarów i — szczególniej, po ukazaniu się Filipa na Christianstrasse — rzadkim tu bywał gościem. Pawełek miał polecenie prosić go, aby przybył natychmiast.
Jakoż przyprowadził ze sobą pana Cymerowskiego, który począł od progu tłómaczenie się dla czego od tak dawna się tu nie pokazywał. Dziecko mu było chore, doktorowie i apteka kosztowali niezmiernie, kłopoty miał wielkie.
— Mój Cymerowski — odezwał się, niebardzo słuchając tłómaczeń Małdrzyk — prosto z mostu ci mówię o co mi idzie. Spóźniły mi się pieniądze z domu. Zawczasu chcę na to radzić. Nie wiesz gdziebym mógł pożyczyć?
Oblicze Cymerowskiego ściągnęło się dziwnie — stał milczący długo.
— Pożyczyć? — powtórzył. — Mnie się zdaje, że chyba u jednego ze znajomych... ale, dalipan, u którego — nie wiem Co się tyczy tutejszych...
Pokręcił głową. — Lombard pożycza ale na zastawy, a lichwiarze... na wysoki procent, i to potrzeba poręczyciela miejscowego, znanego. O! z tem pożyczaniem — westchnął — kłopot tu niemały. Niemcy są trudni, a drą jak żydzi. Broń Boże godzina minie weksel protestują i bieda.
Nie, nie — ja radzę, niech pan, u którego z przyjacioł się postara. Nabab ma pieniądze.
— Ale bo to przykra rzecz prosić — wyjąknął Floryan. — Pilno mi tak bardzo nie jest. Pomyśl.