Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na tułactwie.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Zaraz zobaczę.
Gość stał tymczasem oczyma roztargnianemi rzucając po podwórku i niekiedy zadumany wlepiając je w ziemię. Znać na nim było jakieś opanowanie myślami i coś ciążącego na głowie.
Średnich lat, słuszny, przystojny, wyprostowany, tak jakby to trzymanie się żołnierskie winien był dawniejszej służbie. Przybyły, mimo dość regularnych rysów, twarz miał niemiłego wyrazu. Wejrzenie było kose, zuchwałe, niespokojne, w ustach coś fałszywego pokrywał uśmieszek. Ubiór, ruchy — choć go klasyfikowały do lepszego towarzystwa — przy ściślejszym rozbiorze, dawały się dorozumieć, że może do niego niedawno był przypuszczony i nauczył się do wymagań zastosowywać.
Jedną nogą stojąc na schodku prowadzącym do dworku, drugą na ziemi, gość czekał na powrót chłopca, trochę się krzywiąc, gdy ten nadbiegł pospiesznie i wprowadził go do wnętrza.
W lewo była kancelarya pana Naczelnika, w której on zwykle obojętnych interesantów przyjmował, wprost to, co się zwało salonem. Dowodem szczególnej łaski było, że wchodzący wpuszczony został do niego. Salon kawalerski nie odznaczał się nadzwyczajną elegancyą, był w nieładzie, pomimo to pełno w nim było rzeczy dowodzących zamożności gospodarza. Wprost drzwi wchodowych znajdowały się dwa okna na