Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Na cmentarzu, na wulkanie.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

kiej fantazji obrazem, widziane przy pochodniach w migających błyskach, świateł, a włoskie dzieciaki, niosące w rękach pozapalane pęki sznurów, uśmiechały się same piękności tego widoku... stróż poprzedzający przychodniów zdumiewał się, stare te i znane rzeczy spostrzegając tak nowemi, tak innemi, cóż dopiero podróżni, których ta niespodzianka spotkała!
Sir Price stąpał jak wielki wynalazca, jako mąż, co w XIX wieku wpadł na rzecz zupełnie nową, choć Anglik i jako Anglik chętnie uważający się za wybrane dziecię świata, i w tej chwili czuł się skłonny do wywnętrzenia, do rozmowy poufałej, do braterskiego obejścia z prostymi śmiertelnikami, którym los nie dał się urodzić pod błogosławionem berłem królowej Wiktorji. Rysy twarzy jego promieniały... patrzał, nastręczał się, chciał znaleść kogoś do rozmowy... dowodziło to jak był szczęśliwym!
Ale długi szereg ciekawych, korzystających z otwartych drzwi Campo Santo, nie spoił się jeszcze, pod wrażeniem wielkiem, w całość, w którą różnorodne pierwiastki zlewają się tylko, jak roztopione wulkanicznym ogniem kruszce... gdy potężne a jedno uczucie rozgrzeje wszystkie serca... Każdy z tych obcych nieznanych sobie ludzi szedł odosobniony... familja angielska przodem, za nią siwy człowiek wystygły, potem dwoje małżonków, czy kochanków dwoje... dalej dwóch wędrowców, jedna niewiasta ze spuszczoną głową, i najpóźniej przybyły garbusek, który przebiwszy się przez wszystkich, przybliżył się wkrótce do p. Price... ręce trzymając w kieszeniach... Po krótkim spoczynku przed obrazem Orcagni, prawie niewidocznym, szli wszyscy dalej, coraz nowe napotykając piękności...