Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/71

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nigdy nie zwykłem grać komedyi, odparł siadając przy niéj mężczyzna, słuchaj Maryo, tyś przywykła do kłamanych ludzi, pieszczot granych, rozpaczy zmylonych, miłości szalonéj na pozór, zimnej w istocie; ale wierzaj mi, więcéj wierzyć potrzeba lodowatéj pozornie mojéj miłości, niż tamtym konwulsyom dzikim... One są fałszem, moja prawdą. Cała ona w sercu, dla tego na zewnątrz się nie objawia, nie troszczy jak pokaże, jest szczerą, jest z sobą... jest téż cichą i spokojną...
— I jest zimną! o! zimną! odezwała się kobieta.
— Nie, ale jest szczerą i smętną... bo nie ma jutra... bo to dla ciebie kwiatek jesienny, dla mnie promyk wieczorny, który zwiędnie i zginie... rychło... Nie trujmy sobie ostatka szczęścia zaglądając do jego wnętrzności... nie obrywajmy kwiata z listków, nie rozkładajmy promienia na sine pręgi...
— Masz słuszność, przerwała kobieta zawieszając mu się na szyję, żyjmy bez jutra... i zapomnijmy o świecie...
— Gdyby to można! szepnął gospodarz z cicha, aleśmy my albo raczéj los, złą dla nas wybrał chwilę! Stojemy nad przepaścią.
— A! a! prawda! bijąc się w czoło zawołała kobieta, cóż się tam z wami dzieje? co słychać?