Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/297

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Zaprezentowawszy się przyzwoicie usiadł na podaném krześle... Juliusz już z opowiadań sprawnika wiedział o nim i domyślił się z kim miał do czynienia; Marya przyjęła go ze współczuciem i obawą.
— Pozwolą się państwo spytać, rzekł po chwili, z którego przybywacie świata?
— Jak to pan rozumie? szepnął Juliusz.
— To jest czy z nieba, czy z piekła, czy z ziemi?
— Jedziemy z Polski...
— No, to wszytko jedno co z piekła, bo tam teraz szatani panują, rzekł Blum; ale po drodze nie widzieliście się z kim ze znajomych?
— Z nikim, rzekł Juliusz.
— Tu dużo osób bywa wieczorami, dodał obłąkany, przychodzą i z nieba... moja żona z synkiem... ojciec, niektórzy z powieszonych także, bywają i diabli, nareszcie tutejsze towarzystwo miejscowe... a państwo, rzekł ciszéj po chwili, jeśli wolno spytać, żywi czy umarli?
— Jeszcześmy żywi, rzekł wzdychając Juliusz.
— Ja także zdaje się że jestem żywy, dodał Blum, ale radbym co najprędzéj tę głupią komedyą skończyć, bo umarli są swobodniejsi... naprzód że wolno im bez pasportów jeździć, kontrybucyi nie płacą i już ich ani wieszają, ani rozstrzeliwają.