Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/287

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nie odchodziła wszakże, — blady starzec podniósł po chwili głowę i widząc ją stojącą uparcie, spytał:
— Czy żądacie więcéj?
— Nic więcéj, tylko téj jednéj łaski, abyśmy przynajmniéj, dopóki on sił nie nabierze, mogli tu pozostać. Postarałabym się może o dozwolenie z Petersburga...
Urzędnik się uśmiechał szydersko, machając ręką.
— Chociażbyście mieli to pozwolenie, ja nie pozwolę, rzekł. Jest ich tu dosyć, jest aż nadto. Dla czegoż znowu mamy się rozpadać nad losem tych którzy przewinili najsrożéj buntem przeciwko prawéj władzy? dla czego mielibyśmy my pieścić ich i troskliwie oszczędzać, gdy zasłużyli na daleko cięższe ukaranie?.. Proszę was, dajcie mi z tém pokój.
— Ależ i winowajcy są ludźmi... odezwała się Marya — a uczucie miłosierdzia chrześciańskiego...
— Nic mnie nie nauczycie, odparł szorstko urzędnik, wierzcie mi to czas stracony, daję wam parę dni na spoczynek... ale rozporządzenia nie odwołam...