Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/262

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uczucia, na ostatek niewiara, chłód, zwątpienie rozprysły się nagle i schylił się ku kobiecie wołając:
— A! ta chwila nagradza wszystko... daruj.. przebacz... jestem szczęśliwy! tyś niewinna!
— A! mógłżeś mnie, panie mój, posądzić... mógłżeś...
I głosu jéj zabrakło, zakrywszy twarz rękami płakała; ale dłużéj mówić żołnierze nie dali, przybycie powozu wywabiło ich z karczemki: grubijańsko, groźno poczęli krzyczeć i łajać kobietę, że się śmiała bez pozwolenia do więźnia przybliżyć.
Rozpoczęło się to od prostych żołnierzy, i mniéj było dziwném z ich strony, ale wybiegł za nimi natychmiast oficer jeszcze gorliwszy nad nich, jeszcze bardziéj rozjuszony, i widząc że Marya nie ustępowała, pochwycił ją dziko odtrącając za rękę.
— Poszła won! zawołał kopiąc nogami...
Kobieta cofnęła się przerażona jego obejściem, szczęściem ten język moskiewski, którym oficer przemówił do niéj, umiejąc doskonale, odtrąciła go jednym wymówionym wyrazem, dowodzącym że żyła w Rosyi i znała Rosyą...