Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

woli zapełznie w głąb lasu, ale w tejże chwili poczuł silną rękę która go chwyciła za gardło.
Lewą sięgnął po rewolwer i miał jeszcze siłę wystrzelić. Napastnik go puścił, ale natychmiast przypadł drugi i porwał go za nogi, cisnąc do ziemi i bijąc... Dwóch jeszcze nasiadło mu zaraz na kark, a że prawą rękę miał zgruchotaną strzałem, poddał się nie mogąc bronić więcéj i został na łasce strażników granicznych...
Radość ze schwytania go była ogromna, naniecili zaraz ognia i spostrzegłszy surdutowego jegomości w miejscu kontrabandzisty którego się ująć spodziewali, poczęli go chciwie odzierać. — Nie ma nic okrutniejszego nad taką dzicz, gdy się czuje zwycięzką — pastwi się ona wówczas z zajadłością zwierzęcą gdy jéj żadne nie grozi niebezpieczeństwo. Juliusz zrazu czuł jak go zwlekano z odzieży, tarzano po ziemi i bito, potém omdlał z wielkiego bólu, i z krwią upływająca stracił zupełnie przytomność. Zdawało mu się że umiera — niestety! osłabł tylko i wkrótce miał się ocucić.
Gdy oczy otworzył i oprzytomniał znowu znalazł się w budynku jakimś, otoczony zgrają żołdactwa, związany grubemi postronkami, Żydek cyrulik z pobliskiego miasteczka opatrywał mu ranę