Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przechodziły transporta, nieraz bywał tam pieszo, zdało mu się że i nocą szczęśliwa gwiazda go zaprowadzi. Obmyślił sobie zanocować tam a przysłać do Andruszki późniéj po trochę odzieży i schowane jeszcze w chacie papiery, które, jak się spodziewał, nie zostały pewnie odkryte.
Pochód ten wśród coraz głębszéj ciemności okazał się daleko trudniejszym niżeli sądził zrazu, niepodobna prawie było iść stale w jednym kierunku, las przerzynały bagienka, kłody, nieprzebyte gąszcze które musiał omijać, a obszedłszy je zbaczał z drogi i tracił o niéj pamięć, tak że w końcu sam nie wiedział już jak szedł i dokąd.
Po długim i nużącym pochodzie, niespodziewanie zaczęły się przed nim przerzedzać drzewa i szersza jakaś ukazała droga. Juliusz wszakże rozpoznać jéj nie mógł, ani sobie przypomnieć. Właśnie na nią wchodził gdy nagle dał mu się słyszeć okrzyk moskiewskiego żołnierza, a prawie razem błysnął wystrzał... Biedny zbłąkany uczuł się jakby silnie uderzonym w prawe ramie — kula mu je zgruchotała.
Nie wydając krzyku przypadł na ziemię, sądząc że go ciemność osłoni i że czołgając się po-