Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/118

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się stanie. Był o jakie kilkaset kroków od chaty, wśród gąszczy nieprzebytych...
Krótka chwila rozmysłu zdawała się go przekonywać że nie było potrzeby zbyt daleko uciekać... mógł wpaść na krążące straże nie będąc świadom dobrze kierunku w jakim się miał udać. Juliusz był téż po troszę fatalistą i powiedział sobie że jeśli los go zechce ocalić, potrafi tak dobrze w rowie jak gdzie indziéj. Najpilniejszą sprawą było zniszczenie papierów które miał przy sobie, rozwinął więc je, rzucił okiém na przywiezione mu świeżo i ważniejsze zaczął drzeć i połykać. Resztę którą chwycił uciekając, odgrzebawszy ziemię rękami zakopał i przyrzucił garścią zgniłéj słomy, aby pokryć świeżo poruszoną ziemię. Odbywszy to przygotowanie pierwsze, uznał konieczném samemu przejść gdzieindziéj aby na wypadek odkrycia w témże miejscu nie znaleziono zagrzebanych papierów. Cisza była dokoła, wysunął się z rowu i przedzierał daléj gęstwiną niedobrze wiedząc dokąd idzie. Została tylko przy nim znaczna summa pieniędzy i dwa rewolwery nabite. — Pieczątka, dokumenta i wszystko co sprawę zdradzić mogło leżało zakopane i bezpieczne... Juliusz oprzytomniał nieco spełniwszy pierwszy obowiązek, teraz szło już tylko