Strona:Józef Ignacy Kraszewski - My i Oni.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Pomimo wielkiéj siły charakteru, i krwi zimnéj którą w nim każde nagłe niebezpieczeństwo podwajało, Juliusz uczuł się niepewnym co miał począć, gdy znalazł się w zaroślach i gęstwinie pod oknami dworku strażnika, wahał się chwilę czy uciekać daléj czy starać ukryć bodaj w gałęziach starych dębów niedaleko stojących. Nadjeżdżający oddział nie mógł plądrować po lesie, bał się oddalić zostawując Maryą, nie dobrze wiedział dokąd się udać. Instynkt zachowawczy który przybywa w pomoc człowiekowi, gdy rozum w nim zamiera i staje się niedostatecznym, pchnął go głębiéj w las. Przedarł się przez krzaki... nasłuchując nieco. Krótkie, urywane tylko naszczekiwanie psa, dochodziło uszów jego... tętent... potém milczenie złowrogie. — Pomiędzy drzewy stary jakiś dół suchy, zarosły pokrzywami zdawał mu się dostateczném ukryciem, wpadł weń i zarył się głęboko, czekając co daléj